wtorek, 20 marca 2012

Krótkie spostrzeżenia. Będziesz miłował siebie samego.

Mk 12, 28-34
"Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Nie ma innego przykazania większego od tych»." (30-31)

To przecież jest normalne. A nawet podstawowe. Dzieci w podstawówce się tego uczą. A tymczasem...
O pierwszym "przykazaniu" innym razem słów kilka. Dziś o drugim.
Ciężko Ci miłować bliźniego? Ile w tych ludziach dookoła jest rzeczy, które mnie drażnią. Ile ich zachowań, od których bym z chęcią uciekł(zresztą wciąż jeszcze tak robię). Potrafię kochać, ale niektórych. Reszta niech najlepiej trzyma się z daleka.
Ale skoro takie jest przykazanie to jak to zrobić, żeby choć trochę się zbliżyć do jego realizacji?

Skoro mam miłować bliźniego jak siebie, to pytanie jak ja miłuję siebie? A może nie miłuję? Może mam siebie całkowicie dość. Może uważam siebie za pomyłkę. Może nie akceptuję tego jaki jestem, jak się zachowuję, jakie są we mnie emocje, jakie myśli, jakie skłonności...

A przecież stworzył mnie(Ciebie też) Bóg. Stworzył z miłości. Stworzył nas (uwaga, uwaga) idealnych. Stworzył dokładnie takich jakich chciał. A On jest doskonały, więc nie może niczego popsuć. Nas też nie popsuł.

Jeśli siebie odrzucasz, to jak chcesz zaakceptować drugiego człowieka z jego wadami?
Można próbować sobie idealizować innych i kochać ich wyidealizowane obrazki. Ale to tylko prowadzi do jeszcze większego tępienia samych siebie za swoje niedoskonałości.


Tylko jak to zrobić? Jak zacząć kochać siebie, skoro od lat słyszę i widzę co mi nie wychodzi, jak wszystko co robię okazuje się nic nie warte i jest do niczego. Jak nikt nie docenia, a wszyscy tylko poprawiają i jeszcze wytykają, że to co robię jest głupie i bezsensowne.

"Najfajniej pewnie by było jakby się znalazła ta jedyna / ten jedyny. Jakby taki ktoś docenił to na pewno by się wszystko zmieniło."
Śmiem twierdzić, że nie.

Oczywiście powołuję się tylko na własne doświadczenie.
Ale.
Jeśli bym nie uwierzył Bogu, że On mnie chce właśnie takiego jaki jestem. Z całym moim bagażem. Z tym co robiłem i tym co robię nadal nie tak. Z moimi wszystkimi grzechami, z tym co uważam, za swoje wady i życiowe porażki.
Jeśli bym nie uwierzył, że On mnie kocha, właśnie takiego. I dla niego to wcale nie są porażki, to wcale nie są wady. Że on nie będzie się mnie wstydził, a wręcz postawi mnie w takim miejscu, że jeszcze się mną będzie chwalił. Że będzie mnie pokazywał innym i mówił: "słuchajcie to jest mój przyjaciel. Ja mu błogosławię"

Jeśli bym w to nie uwierzył, to na nic by mi się nie zdało dobre słowo od drugiego człowieka. To po takim słowie od drugiego człowieka bym robił wszystko tylko po to, żeby nadal słyszeć jak mnie chwalą i bał bym się zrobić cokolwiek czym mógłbym komukolwiek podpaść.

Jeśli chcesz kochać bliźniego, kochaj najpierw siebie. Jeśli chcesz kochać siebie, to przyjmij do wiadomości, że Bóg Cię kocha. Właśnie takiego.
Pomyśl o tym czego w sobie najbardziej nie lubisz. Wręcz nienawidzisz. Jesteś w stanie zaakceptować, że On to właśnie w tobie lubi. Że Cię kocha właśnie z tym. A może nawet właśnie dlatego?

Nie? To w jakiego boga wierzysz?



Dodam tylko, że On Cię kocha także z tymi wątpliwościami, a nawet z tą niewiarą.

poniedziałek, 12 marca 2012

Pustka

A Czym ty zapychasz swoją pustkę?

Pustka to takie niemiłe słowo. Nie lubimy pustki. Pustka oznacza brak czegoś, a my nie lubimy jak nam czegoś brakuje.

Pustka to jest takie coś, które trzeba czymś zapełnić, czymś zapchać. Gdy odczuwam pustkę, to siadam przed TV, komputerem, idę coś zjeść, włączam muzykę, uciekam do znajomych. Cokolwiek, żeby tylko nie czuć tego braku. A tymczasem pustka jest niesłychanie potrzebna. Bo jak jestem w pustce to jestem sam. Bo gdy jestem w pustce to nie ma wokół mnie znajomych, o których mogę myśleć. Nie ma tych wszystkich spraw, które mógłbym planować. Nie ma pracy, którą mógłbym się martwić. Nie ma rodziny, o którą mógłbym się troszczyć. Zostaję sam ze sobą, bo jedyne o czym mogę myśleć gdy w tą pustkę odważę się wejść jest to jaki jestem. A pustka wyostrza zmysły. W pustce nie ma szumu dnia codziennego. Nie ma bodźców słuchowych, wzrokowych, smakowych, węchowych(czy jak je tam zwać). Nie ma tego wszystkiego co nie daje się skupić. Moja ocena nie jest powierzchowna. Tutaj nagle zaczynam dostrzegać wszystkie swoje słabości. Całą moją niedoskonałość. To wszystko co próbuję jakoś w sobie zatrzeć. Wszystko przed czym codziennie uciekam. Uciekam bo się boję. Ale w pustce nie chodzi o to, żeby te słabości dostrzec i się załamać.
Pustka stawia sprawy na ostrzu noża. W niej mam tylko dwa wyjścia.
Albo ja albo Bóg. Albo wpuszczę w moją pustkę Boga i dam Mu się przez nią prowadzić i ją wypełnić. Albo będę szukał na własną rękę czegoś co ją wypełni lub pomoże o niej zapomnieć. Usiądę do kompa, nabije kilka "leveli", usiądę przed TV i posiedzę aż zasnę. Wstanę rano, pójdę do szkoły/pracy. Wrócę i znowu do kompa.Tylko czy to wypełni pustkę na stałe?

Ten Wielki Post jest dla mnie takim wejściem w pustkę. Pewnie dlatego dzisiejszy psalm, a dokładniej jego refren mnie zgniótł. Po godzinnym siedzeniu w kościele na modlitwie, na której była tylko pustka słowa: „Boże mój, pragnę ujrzeć Twe oblicze” były właśnie tym wołaniem, które w mojej sytuacji jest jak najbardziej na miejscu. Bo nagle się okazało, że jestem kompletnie sam i już Go nie widzę. Bo Go sobie zastąpiłem różnymi wypełniaczami, często nawet pobożnymi wypełniaczami, ale bez Boga. A tylko On może w moją pustkę wejść i sprawić, że nie będzie więcej pustką.


Pisane na prędce, więc za ortografię, stylistykę i interpunkcję przepraszam. Może kiedyś się nauczę :)

poniedziałek, 5 marca 2012

Zachariasz, czyli dojrzewanie do wiary


Zachariasz

O Zachariaszu Pismo Święte mówi nam niewiele. Ale jednak myślę, że warto nad nim się trochę zatrzymać i mu się przyjrzeć. Z ewangelistów wspomniał go tylko św. Łukasz, dlatego właśnie o fragment jego ewangelii się chciałem oprzeć.

Łk 1, 5-25. 57-79

Po krótce streszczę jak to wygląda.
Jest sobie kapłan, który wchodzi do świątyni, żeby złożyć ofiarę kadzenia. Ofiara kadzenia to było takie coś, że kapłan wchodził do Miejsca Świętego, gdzie tylko kapłani mieli wstęp. Szedł do ołtarza kadzenia i wymieniał tam węgielki i kadzidło. Ukazuje mu się tam anioł. Zachariasz się wystraszył, anioł mówi mu: „nie bój się” i przez kilka wersetów mamy opis tego jaki to będzie syn, którego Pan da Zachariaszowi.
Ale jak Zachariaszowi zeszło przerażenie, to zaraz wrócił do normalnego swojego rozumowania. Od przerażenia bardzo szybko przyszedł do kombinowania. Pewnie sobie myślał: „ta.. prosiłem Boga o potomka, ale to było dawno temu, jak byłem młodszy. Skoro wtedy mi nie dał, to jak niby miałby to zrobić teraz, kiedy jestem stary?”. Przedstawia Gabrielowi swoje wątpliwości odnośnie swojego wieku i prosi o znak.
Gabriel się wkurzył, odebrał mu mowę, powiedział, że to przez niewiarę i sobie poszedł.

To jest pierwsza część na której się bym chciał skupić.
Ołtarz kadzenia stał tuż przed zasłoną, za którą była arka przymierza. To było najświętsze z miejsc, a jednocześnie dziwi się, gdy widzi tam Bożego posłańca. Fakt, że pojawienie się anioła nie należy do najzwyczajniejszych wydarzeń, szczególnie, że anioł ukazał się tuż obok Zachariasza. Ołtarz kadzenia ma wymiary łokieć na łokieć i wysokości dwa łokcie. Łokieć to niecałe pół metra. Więc jest dosyć mały. Zachariasz przy nim stoi i wymienia węgielki, a po prawej stronie, czyli jakieś pół metra od niego pojawia się anioł. Można się przestraszyć. Szczególnie, że Zachariasz jak pisze Pismo „jest człowiekiem sprawiedliwym, i postępuje nienagannie wobec prawa.” Natomiast Pismo nie mówi, że jest człowiekiem wierzącym.
Skąd taki mój wniosek? Otóż Zachariasz prosił Boga o potomka. Anioł mówi, że Bóg wysłuchał tych próśb, więc musiały one mieć miejsce. Prawdopodobnie prosił latami, ale Bóg mu go nie dawał. Jego małżonka pozostawała bezpłodna, czyli w tamtejszej kulturze Pan im nie błogosławił, a wręcz może za coś karał..
Jak się przez lata o coś prosi Boga, a On nie daje żadnego znaku, że wysłuchuje, to można stracić wiarę. Owszem pozostają pewne pobożne czynności, wypełnianie prawa, posługa kapłańska, ale w tym wszystkim brakuje relacji z Bogiem. Dlatego jak Gabriel mówi, że Pan wysłuchał jego prośby, że będzie miał syna i będzie się z tego bardzo radował, to Zachariasz w to nie wierzy. Bo on już dawno przestał w to wierzyć.
Ale to nie tylko chodzi o niewiarę Zachariasza. Anioł używa zwrotu:  „Twoja prośba została wysłuchana”. Czyli, że Pan pamięta o Twoich prośbach. Zachariasz w to nie wierzy. Imię Zachariasz oznacza po hebrajsku „Jahwe pamięta”. Zachariasz nie wierzy we własne imię. Odrzuca samego siebie. Pan odbierając mu mowę. Dając mu jakieś trudne doświadczenia chce go doprowadzić do dojrzałości. Do odkrycia samego siebie i odkrycia Boga. Do wiary.

Ale odebranie mowy to dopiero początek doświadczeń.
Zachariasz wychodzi i nie może mówić. Kapłan po złożeniu ofiary powinien pobłogosławić lud. Zachariasz nie mogąc mówić nie może spełniać dalej posługi kapłańskiej w świątyni. Dodatkowo księga kapłańska mówi, że jeśli któryś z kapłanów będzie miał jakąś skazę nie będzie mógł podchodzić do ołtarza i zasłony w przybytku, a ołtarz kadzenia był zaraz obok zasłony.
Pismo mówi, że gdy wyszedł to wszyscy zrozumieli, że miał widzenie. Zawsze wyobrażałem to sobie jako, że się zachwycali, że miał widzenie, bo to w końcu coś niezwykłego, ale..

Zachariasz nie ma dzieci – Pan mu nie błogosławi.

Wchodzi do świątyni i traci mowę – czyli Pan go karze

W głowach ludzi pewnie powstała od razu myśl: musiał nieźle nagrzeszyć, skoro Bóg tak go doświadczył.
Ale czemu Pan odbiera mu mowę? Wydaje mi się, że powody są dwa. Pierwszy jest taki, że Pan zabiera mu to, co jest związane z jego niewiarą. Bo prosił Boga(mówił do Niego), a jednocześnie nie wierzył, czyli jego słowa były puste. Pan mu przez to też pokazuje, że Zachariasz ma nie na zewnątrz okazywać swoją religijność, ale ma w sobie, wewnątrz dokonać przemiany. Z drugiej strony Bóg odbiera Zachariaszowi możliwość tłumaczenia ludziom co się stało, możliwość bronienia się przed różnymi opiniami i plotkami, bo taka jest natura ludzka, że lubimy sobie dopowiadać.

Kolejne trudności powstają jak wraca do domu. Łukasz pisze tylko, że Elżbieta poczęła. Ale jak by się nad tym zatrzymać, to żeby mogła począć, to musieli z Zachariaszem współżyć, a byli w podeszłym wieku. Pewnie nie zdarzało im się to za często. A Zachariasz nie miał jak jej wytłumaczyć, że Bóg mu obiecał syna, a ten syn musi się najpierw począć.
Tu są pierwsze oznaki dojrzałości Zachariasza. Idzie za tym, co mu powiedział anioł. Nie boi się, że żona go wyśmieje za takie pomysły. Zachariasz pozwala Panu działać. Ale Pan go nie uzdrawia od razu. Zachariasz ma 9 miesięcy na przemianę, na dojrzewanie. Pewnie Pan mu przypominał Abrahama i Sarę, którzy mieli sto lat jak Bóg im dał syna. Pewnie przypomniał mu Hioba, na którego spadło znacznie więcej cierpień, a który w końcu doszedł od sprawiedliwości i wypełniania przepisów prawa do osobistej relacji z Bogiem. Po tych dziewięciu miesiącach Zachariasz potrafi się otworzyć na Ducha Świętego. Wcześniej nie uwierzył w słowa anioła o Janie, a teraz wypowiedział proroctwo jeszcze mniej po ludzku prawdopodobne, że jego syn będzie przygotowywał drogę dla mesjasza, którego zapowiadali prorocy. Że oto się wypełniają czasy. Tak silna jest jego wiara.

Dostrzegam jeszcze jedną przemianę w Zachariaszu.
Gdy przychodzi do niego Gabriel to Zachariasz trochę kombinuje, nie jest pewny. Bo niby prosił, ale może jakiś znak by mu dali, żeby był pewien. Gdy przychodzą obrzezać Jana, to ludzie idą do Elżbiety i nie pytają jej jak ma mieć na imię, tylko ludzie wychodzą z propozycją, jakby byli przyzwyczajeni, że Zachariasz nie podejmuje takich decyzji sam. I dopiero jak Elżbieta im mówi, że nie zgadza się to idą do Zachariasz. Jest ostatnim, którego pytają o zdanie. Jednak tu też widać zmianę, bo Zachariasz zażądał tabliczki i im napisał krótko: „Jan mu będzie na imię”. Widać w tym pewność i zdecydowanie. Tak mi się wydaje, że Bóg oprócz wiary, chce też doprowadzić Zachariasza do bycia dojrzałym mężczyzną.

Jakie wyciągam wnioski z tego tekstu?
Po pierwsze taki, że trzeba uważać o co się prosi i nie tracić wiary w spełnienie próśb, bo „Jahwe pamięta”.
Po drugie, że nigdy nie jest za późno do wejścia na drogę do dojrzałości.
I w końcu po trzecie, że Pan czasem daje doświadczyć boleśnie jakiejś niemocy, jakiejś słabości, cierpienia, ale to wszystko ma swój cel. I może się wydawać dla nas niezrozumiałe, ale my nie widzimy całej drogi. Czasem trzeba się pokornie zgodzić na to Pan daje i z tym nie walczyć, tylko starać się wykorzystać.

Wstęp

Zanim pojawi się tu pierwszy post z przemyśleniami, to chciałem podkreślić, że to jest moja interpretacja, z którą nie trzeba się zgadzać. Czasem nawet lepiej się nie zgadzać, niż się zgadzać, bo sprzeciw prowadzi do własnych przemyśleń. Ktoś może uznać, że nadinterpretuję, ale tak to Słowo dobieram i dlatego tym się dzielę.

Pozdrawiam i owocnej lektury :)

czwartek, 1 marca 2012

Na początek...

Na początek chciałem serdecznie przywitać wszystkich, którzy tu dotarli. :)
Tych, którzy trafili tu jak po sznurku klikając w linka gdzieś udostępnionego, jak i tych, błąkających się po sieci internautów przeklikiwujących niezliczone strony dziennie w poszukiwaniu nowych witryn do przejrzenia.

Cieszę się nie dlatego, że mi podbijacie statystyki i lepiej się będę czuł widząc ile osób wchodzi.
Ale cieszę się, że te moje myśli może Ci w czymś drogi Gościu pomogą. Może zachęcą do poszukiwań Boga. Może zachęcą do próby odnowienia swojej wiary. A może po prostu pobudzą do refleksji.



Jeśli coś się w Tobie zrodzi pod wpływem treści tu zamieszczanych to już uważam, że warto było tego bloga założyć.


Pozwolę sobie przywitać Cię słowami:
Dobrze, że tu jesteś. ;-)