czwartek, 31 maja 2012

Boża ekonomia... miłości.


Wchłonąłeś kolejne setki megabajtów konferencji, jesteś po dziesiątych rekolekcjach w tym roku, z każdej niedzieli słuchasz po kilka homilii, już zgubiłeś rachubę, która to pobożna książka o miłości, a w Twoich relacjach ciągle ta sama sytuacja niezrozumienia, braku akceptacji, ciągłe konflikty, wewnętrzne osamotnienie.
A może wręcz przeciwnie. Nic nie słuchasz, nic nie czytasz, niczego nie szukasz, bo już straciłeś nadzieję na to, że jeszcze cokolwiek może się zmienić?
A może Twoja postawa jest gdzieś pośrodku?


Niestety żadna z nich nie jest dobra. Odzwierciedlają tylko jak bardzo odczuwamy głód miłości.

To jak to zrobić, żeby w końcu choć odrobinę miłości zaznać?
Dwa fragmenty przychodzą mi na myśl:

Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa.  Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana.” – Mt 25, 15-18

Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!” Mt 7, 12


Ekonomia miłości
Miłości nie będziemy dostawać co jakiś czas jak pensję, albo kieszonkowe. Miłość Bóg w nas zaszczepił. Już nam ją dał. A do nas należy żeby ją pomnażać. A tak to już jest, że żeby mieć zysk to trzeba inwestować.
Pan Bóg tak to sobie przewidział, że miłość nie rozwija się w miarę zdobywania wiedzy o niej. Nie wzrasta gdy stajemy się  coraz mądrzejsi. Za to rozwija się, gdy ją praktykujemy. Wtedy kiedy sam daję, to otwieram się też na otrzymywanie.
Tylko jak kochać tych wszystkich ludzi, którzy dookoła mnie żyją? Jak się otwierać, kiedy ciężko jest wysiedzieć przy jednym stole? Kiedy tak strasznie mnie irytuje ich zachowanie?


Miłość to troska
Pierwszym przejawem miłości jest troska o drugą osobę. Troska to jest coś najmniej wymagającego. Nie pociąga za sobą jeszcze żadnych wielkich uczynków. Jeśli się o kogoś troszczymy to chcemy, żeby było mu jak najlepiej, więc staramy się takiej osobie załatwić „różne rzeczy”.
Wyrazem troski może być modlitwa w intencji takiej osoby. Nie wymaga to przebywania z nią więc się nie trzeba irytować.

Ale ja się  modlę za innych, żeby się w końcu zmienili i przestali mnie drażnić, przestali mnie ranić, przestali grzeszyć itd.

Taka modlitwa nie jest od końca przejawem miłości. Raczej bym powiedział egoizmu, bo koniec końców proszę o to, żeby mi było z tą osobą lepiej, prościej. Modlitwa będąca wyrazem miłości to modlitwa dziękczynna w pierwszej kolejności, a w drugiej prośba, żeby Bóg rozlewał na tą osobę swoje błogosławieństwo, radość, pokój, miłość.
Ale w żadnym wypadku nie można się na tym zatrzymywać. W końcu miłość powinna się rozwijać. Czyli dawać więcej, żeby więcej otrzymywać.


Miłość to obecność.
Relacji z drugą osobą nie da się zbudować bez obecności przy niej. Jeśli tylko się za kogoś będę modlił to nie powstanie między nami żadna relacja. A miłość to relacja. Muszę więc z tą osobą przebywać.

Już próbowałem. Sparzyłem się i więcej próbować nie mam zamiaru. Z nim/nią nie da się funkcjonować.

Jest takie stwierdzenie jak „docieranie się”. Otóż, żeby z kimś móc funkcjonować to trzeba się właśnie dotrzeć. Każdy z nas ma jakieś swoje przyzwyczajenia, swój sposób postrzegania świata i wyrażania siebie. Nie da się poznać drugiego człowieka jeśli przy nim mnie nie ma. Im mniej czasu z kimś spędzam, tym mniej go znam, im mniej go znam, tym mniej mam ochotę z nim przebywać. W drugą stronę jest podobnie. Na początku są zgrzyty. Są jakieś spięcia. Ale po jakimś czasie przebywania razem mogę poznać tą osobę na tyle, żeby mniej więcej zacząć ją rozumieć. Wiedzieć jak postrzega pewne rzeczy i jak reaguje. Wiem jak rozmawiać, żeby tych spięć było jak najmniej. Z tego rodzi się akceptacja. Towarzysząc drugiej osobie, poznając i dając siebie poznać, akceptując i będąc akceptowanym, możemy być dla siebie nawzajem wsparciem. Czasem tylko na poziomie czysto zawodowym, albo koleżeńskim. Nadal są między nami różnice. Inaczej oceniamy, inaczej wartościujemy, mamy inne gusta, inne przekonania i poglądy, ale akceptujemy, że ta druga osoba w swojej wolności takie może mieć.
Jak już zbudujemy z kimś taką relację akceptacji i zrozumienia, to możliwe jest pójście jeszcze o krok.


Miłość to napominanie.
Nie bez powodu napominanie jest uczynkiem miłosiernym wobec duszy. Ale napominanie bez relacji powoduje bunt. Jeśli tak po prostu kogoś zaczniemy napominać to poczuje się on atakowany. Święty Paweł pisał do Kościołów, żeby się wzajemnie napominać w miłości. Bo jest to wyraz tej samej troski, którym jest modlitwa. Tylko napominanie nie może być zmuszaniem kogoś do zmiany postawy/zachowania/przekonań. Stało by to w sprzeczności z akceptacją. Druga osoba musi być przekonana, że akceptujemy ją taką jaka jest, ale zależy nam na niej i dlatego wskazujemy jej to co jej szkodzi.

Ale co jeśli ktoś się obrazi i popsujemy naszą relację?

Jest takie ryzyko, ale jeśli ta obawa jest w nas silniejsza to znaczy, że nie kochamy. Bo dobra atmosfera w relacji z drugą osobą jest dla nas ważniejsza niż jej faktyczne dobro.
Dlatego właśnie wspomniane we wstępie postawy są błędne. Bo albo szukamy w różnych miejscach i ciągle chcemy tylko brać, albo już się zniechęciliśmy szukaniem i po prostu nie robimy nic.
A tymczasem Bóg dał nam wszystko. Dał nam samego siebie i powiedział, że mamy go naśladować. Siadał z grzesznikami przy jednym stole, żeby właśnie budować z nimi relację i pod wpływem samej Jego obecności ludzie się nawracali. Poszedł na krzyż z z przestępcami, żeby być przy nich, żeby dać im szansę nawrócenia. A my chowamy się przed znajomymi, żeby tylko nas nie zauważyli, wolimy być sami, bo tak wygodniej. Owszem mamy takie grono znajomych z którymi jeszcze możemy spędzić trochę czasu, bo w miarę dobrze się wśród nich czujemy.

Tylko z czegoś takiego miłość nie wyrośnie...

środa, 30 maja 2012

Noe i potop, czyli o łudzącym się Bogu


W opowieści o Noem aż roi się od fragmentów, po których widać, że historia ta nie może być traktowana zbyt dosłownie. Bo np.:

- jakim cudem Noe zbudował własnoręcznie tak wielką arkę(150m x 25m x 15m)

- jak udało mu się zmieścić tam wszystkie zwierzęta?

- czym je żywił przez rok czasu?

- jak przez cały ten okres wytrzymywał w zamknięciu z rodziną? ;p

Św. Grzegorz z Nazjazmu, choć nie zawsze się z nim zgadzam, powiedział, że jeśli po przeczytaniu jakiegoś fragmentu nie widzimy w nim żadnego przesłania dla nas, to znaczy, że trzeba sięgnąć dalej niż warstwa dosłowna. Tak samo i ja spróbowałem tą opowieść biblijną potraktować jako pewne symbole, których znaczenie jest ciut inne niż to dosłowne.

W Piśmie Świętym fragment o Noem zajmuje 3 rozdziały, więc żeby nie przepisywać wszystkiego to zrobię lekkie streszczenie.

Bóg widzi, że na ziemi dzieje się źle, ale widzi też Noego, który jest sprawiedliwy. Więc postanawia, że ześle potop i wytraci wszystkich, którzy robią źle, a ocali Noego i jego rodzinę.
Przedstawił więc  Noemu swój plan i polecił, żeby ten zbudował arkę. Noe jak usłyszał tak też zrobił i arka jest gotowa. Pan popatrzył, spodobało mu się i powiedział Noemu jak to będzie wyglądało, że ma zabrać zwierzęta, po parze z gatunków nieczystych i po 7 par z gatunków czystych i jak spadnie deszcz, to ma wejść do Arki. Tak też się stało. Spadła woda z góry i z dołu(taka wizja świata), zalał cały świat, potem opadła i ukazała się pod nią ziemia. Noe wyszedł na zewnątrz, złożył ofiarę, wypuścił zwierzęta i zaczął sobie żyć z rodziną. Założył winnicę, a jak mu się zrobiło wino to się upił.

Tak w skrócie to wyglądało. Poprzestając na tej najpowszechniejszej interpretacji poprzestajemy na tym, że Bóg jest potężny i ma moc żeby spuścić na ziemię potop i zgładzić wszystkich ludzi, a ocalić tych co mu się podobają. Ale jak dla mnie to trochę mało jak na 3 rozdziały.

Patrząc krok po kroku dostrzega się trochę więcej.

Zaczniemy nie od samej arki, ale od tego dlaczego Bóg wymyślił w ogóle Potop. Odpowiedź nasuwa się taka, że aby zgładzić ludzi grzesznych, ale wydaje mi się wątpliwa. Z pomocą przychodzi Nowy Testament, gdzie św. Piotr napisał w liście, że Bóg przez potop ocalił osiem dusz. Idąc tym tropem powiedział bym, że Bóg zsyła potop po to, żeby odrodzić ludzkość. Żeby Jego stworzenie, które się spsuło i polazło nie tymi drogami mogło zostać odrodzone z jednego sprawiedliwego. Potop to nic innego jak druga szansa, dla ludzkości.

Chciałbyś, żeby Bóg przez Ciebie dał ludzkości drugą szansę? Żeby dzięki Tobie odrodził ludzi? Jeśli nie wszystkich, to chociaż tych, którzy żyją w Twoim otoczeniu?
Ja często wolał bym, żeby nie tyle Bóg tego dokonał przeze mnie, ale żeby to się jakoś tam samo dokonało. Bo podświadomie czuję, że to się będzie wiązało z robieniem czegoś niekoniecznie prostego.
I jest to dobra intuicja. Bo, żeby Bóg mógł odrodzić ludzkość, to najpierw musi być potop, a żeby było ocalenie z potopu to musi być arka, a żeby była arka, to ktoś musi ją zbudować. A żeby zbudować arkę to trzeba usłyszeć Boga, który o to prosi.
Nie dosłowną arkę, ale każdego z nas Bóg wzywa do budowania jakiejś arki.

No ok, ale co jeśli nie słyszę jak Bóg mnie wzywa?

Trzeba Go posłuchać, On dosyć sporo woła. To takie przykłady.

- „Miłujcie waszych nieprzyjaciół” Mt 5, 44 – Kochasz nieprzyjaciół? A kochasz chociaż rodzinę i tych, których masz w pracy, szkole, na codzień?

- „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” Mt 28, 19 – Jesteś gotowy żeby iść i głosić? Albo, żeby się chociaż nie chować i wygodnicko nie unikać dawania świadectwa dla „świętego spokoju”?

- „Idź, a od tej chwili już nie grzesz” J 8, 11 – Masz po spowiedzi perspektywę, że odtąd już nie będziesz grzeszyć? Czy jest tylko „byle wytrzymać z tydzień albo dwa”?

Tego się nie da zrobić, nie umiem, nie mam wystarczających możliwości, jestem za słaby?

A czy wezwanie „zbuduj arkę”, które Bóg skierował do Noego było czymś prostym? Czy Noe był budowniczym okrętów, że w ogóle potrafił się do tego zabrać? Czy był właścicielem tartaku, albo był obrzydliwie bogaty, że miał wystarczająco materiałów na arkę?
Może masz w sobie taką myśl, że "to „coś” co słyszysz może być tym wezwaniem, ale to zbyt irracjonalne", ale czy budowanie wielkiego, 150 metrowego, trzypokładowego okrętu dla ośmiu osób i wszystkich gatunków zwierząt nie wydawało się irracjonalne?
Może myślisz, że to coś za dużego i na pewno nie dasz sobie rady. A czy Noe miał jakiekolwiek szanse na to, żeby mu się mogło udać?
Bóg nie wymaga od człowieka cudów, Bóg wymaga posłuszeństwa. Tego, żeby zacząć robić to co się słyszy, a On jest od cudów. Czyli od tego, żeby się udało.

Ok.  Zacznę. I co niby dalej?

Mogę się założyć, że tak jak zwierząt gromadzić Noe nie musiał sam, tak i w budowaniu arki miał sporo pomocy „z góry”. Jeśli zaczniesz budować swoją arkę, to nie przerażaj się, że Ci się nie uda. Bogu zależy na tym, żeby ocalić ludzi. Zależy mu do tego stopnia, że sam Ci ich będzie przysyłał. Pan Ci pokaże tych, którym możesz pomóc i sam to ziarno, które zasiejesz będzie rozwijał i dawał owoce. Pan będzie budował z Tobą, ale nie za Ciebie.

Ale już próbowałem, ale to nie wychodziło.

Noe był w arce przez 150 dni, jak wody się podnosiły. Nie było widać ani skrawka suchej ziemi. Ani cienia perspektyw na ocalenie. Też mógł myśleć, że mu coś nie poszło, bo za długo to trwa. Jedyna nadzieja to taka, że dzieje się tak jak zapowiedział Bóg. Noe był w sytuacji z której nie było wyjścia. Nie miał żadnej bezpiecznej furteczki, żeby się wycofać jak coś pójdzie nie tak. Bo gdyby miał to pewnie by skorzystał.
Jest w tej historii taka scena jak już wszyscy weszli na arkę, to Pan zamyka wejście. To nie Noe po wejściu zamyka je za sobą. Może mieć to kilka interpretacji. Mi przychodzą do głowy takie:

- Noe chciał mieć otwarte wejście, żeby móc w razie czego uciec, ale Pan zamyka wejście, żeby mu dobitnie pokazać, że ta droga to nie jest takie coś na spróbowanie, na chwilę.  

- Noe zbudował arkę, ale niestety coś się spsuło. Nie wszystko zrobił idealnie, albo nawet o czymś zapomniał. Tak bywa. Ale Bóg nie pozwolił, żeby przez jakąś taką pomyłkę całe dzieło miało się rozlecieć.

- Bóg chce podkreślić, że to On teraz działa, że teraz wszystko zależy od Niego, to On zamyka wejście, zsyła deszcz, usuwa wody i pozwala arce bezpiecznie osiąść

Ale skąd mam wiedzieć, czy to co robię idzie w dobrą stronę?

Tutaj potrzeba wielkiego zaufania. Po 40 dniach wody potopu przykryły całą ziemię. Nad wodę nie wystawało nic. Jak okiem sięgnąć woda. To że się nadal podnosiła nic nie zmieniało, bo i tak jeśli wszędzie dookoła jest tylko woda to nie idzie tego sprawdzić, tak na oko. To że już opada też nie jest dostrzegalne dopóki nie ukaże się ląd. Dlatego właśnie Noe wypuszcza ptaki, żeby w końcu przyniosły mu tą radosną nowinę, że to wszystko miało jakiś sens. Niecierpliwi się, czeka na jakiś znak, którego nie ma, ale mimo wszystko trwa. W końcu jak już wszystko dobiega do finału i Noe wychodzi z arki to buduje ołtarz i składa dziękczynienie Bogu. Nie bierze dla siebie zasług. Wie doskonale dzięki komu się to wszystko dokonało.

Po potopie Noe nie spoczywa na laurach. Dokonał wielkiego dzieła. Mógłby powiedzieć, że go to wycieńczyło, i że teraz Jego rodzina będzie go utrzymywać, ale On się bierze za kolejną rzecz o której nie ma pojęcia. Tym razem już nawet bez Bożego słowa. Sadzi pierwszą na świecie winnicę. Po tym jak już urosła i wydała owoc Noe robi z niego wino i się upija. Można by powiedzieć, że robi głupotę i ciężko w tym się doszukiwać jakiegoś wzniosłego znaczenia. Ale jak spojrzymy w Dzieje Apostolskie to zobaczymy co powiedzieli o Apostołach po zesłaniu Ducha Świętego. Upili się młodym winem. Tak samo Noe. Miał młode wino i nim się upił, rozebrał i zasnął. Jeśli młode wino oznacza Ducha Świętego, to oznacza, że się rozebrał i zasnął? Rozebrał się, czyli był jak ludzie w Edenie, był nagi, czyli taki jak go Pan Bóg stworzył i się nie okrywał, czyli akceptował prawdę o sobie. Duch Święty pokazał mu Prawdę, a on ją przyjął. I zasnął, czyli napełnił go pokój. Prawda przyniosła mu pokój i mógł zasnąć.
To znaczy, że jak wykonam dzieło do którego wzywa mnie Pan, to nie jest to koniec mojego całego działania. Bóg będzie pokazywał mi kolejne rzeczy. I tylko pełniąc nadal Jego wolę będę poznawał samego siebie. I to wszystko przyniesie mi pokój.

A o co chodzi z tym łudzącym się Bogiem?

Po tym jak Noe wychodzi z arki i składa ofiarę Bóg mówi, że usposobienie człowieka jest złe już od młodości. Pan zesłał potop, żeby pozbyć się nieprawości ze świata, a tymczasem okazuje się, że już od młodości jest ona zakorzeniona w nas. Czyli tak jakby Bogu się nie udało.
Ale czy Bogu może się nie udać? Czy wszechwiedzący i wszechpotężny Bóg może się pomylić? Raczej nie. Za to Bóg może do tego stopnia nam ufać i wierzyć, że damy radę Jego wolę pełnić, że graniczy to wręcz z łudzeniem się nadzieją. Nadzieją, że będziemy potrafili kochać, że będziemy głosili, że nie będziemy grzeszyli i się od niego odwracali. Bóg wie, że jesteśmy słabi, ale nie patrzy na nas myśląc: „i tak mu się nie uda”. Tylko dopinguje: „dasz radę, jeszcze tylko trochę i Ci się uda”. 

Znasz takiego Boga?

piątek, 4 maja 2012

Adoracja


Myśląc o adoracji nasuwa mi się dosyć jasny obraz: Najświętszy sakrament, klęczący ludzie, kościół albo jakaś kaplica.
Ale, że same problemy z adoracją mam to chciałem się jej ciut przyjrzeć, żeby może ją na nowo odkryć i oto co mi przyszło do głowy.

Trochę wstecz.
Myślę, że w swoim skojarzeniu ze słowem „adoracja” nie jestem odosobniony. Ale jakby tak cofnąć się trochę wstecz i zapytać ludzi co to słowo oznacza, albo co znaczy adorować kogoś, to nie mieli by większych problemów, żeby udzielić innej odpowiedzi. Niestety, żyjemy w takich czasach, w których adoratorzy wymarli(albo jeszcze pojedyncze jednostki niknął w tłumie). Szkoda. A co taki adorator robił? Adorował. Dawał różne prezenty, kwiaty często pozostając anonimowym. Wychwalał swoją wybrankę, pisał wiersze, śpiewał serenady pod oknem, itd ;)
To co go do tego popychało to był zachwyt. Słowo myślę kluczowe. Bo można robić komuś niespodzianki i dawać upominki, bo tak wypada. Można układać wiersze kogoś wychwalające i opiewać czyjeś piękno bez zachwytu. Tak po prostu usiąść, spiąć się w sobie i skleić ze sobą kilka rymów i gotowe. Ale nie o takim adorowaniu chcę pisać.
Adoratorzy wymarli nie dlatego, że już nie potrafimy się zachwycać. To pozostało. Ale obecnie najczęstszym wyrazem zachwytu jest powiedzenie „łał”(lub wow jak ktoś woli po angielsku się zachwycać). Nasza mowa zatraca pomału zdolność do budowania metafor. Wzbicia się ciut wyżej.

Może się mylę i uogólniam, ale ja tak mam. Jak miałbym spróbować kilku takich porównań użyć opisując kogoś to bym wymiękł już na pierwszym.

PnP 4,1-4
O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja,
jakże piękna!
Oczy twe jak gołębice
za twoją zasłoną.
Włosy twe jak stado kóz
falujące na górach Gileadu.
Zęby twe jak stado owiec strzyżonych,
gdy wychodzą z kąpieli:
każda z nich ma bliźniaczą,
nie brak żadnej.
Jak wstążeczka purpury wargi twe
i usta twe pełne wdzięku.
Jak okrawek granatu skroń twoja
za twoją zasłoną.
Szyja twoja jak wieża Dawida,
warownie zbudowana;
tysiąc tarcz na niej zawieszono,
wszystką broń walecznych

Ciężko z siebie coś takiego wykrzesać. Na adoracji też jest ciężko coś z siebie wykrzesać. Zachwyt raz jest, a raz go nie ma. I nie od nas zależy czy będzie. My możemy conajwyżej nie zamykać się z góry na taką możliwość i z góry nie zakładać, że się nie uda, że będzie kiepsko, że to i tak bez sensu.
Bo to wcale nie pomaga. Jak z góry stwierdzę, że mi się nie chce, to cały czas będę tylko myślał o tym jak mi ciężko, jak jestem zmęczony albo jakie ktoś popełnia błędy. Wszystko, żeby tylko potwierdzić początkowe nastawienie.
Czasem jednak samo nastawienie nie wystarcza. Przydała by się jakaś pomoc bardziej konkretna. I wydaje mi się, że za taką można by uznać litanie. Coprawda słowo „litania” pochodzi od słowa oznaczającego prośbę, a nie uwielbienie, ale ponieważ chyba każde wezwanie składa się z dwóch części to spokojnie można powiedzieć, że pierwsza część (ta którą mówi kapłan, bądź osoba która prowadzi modlitwę) jest wychwalaniem, uwielbianiem, a druga część (ta, którą powtarzają ludzie) jest prośbą(módl się za nami, zmiłuj się nad nami).
Stąd też i takie moje spostrzeżenie, że jak Ci nie idzie modlitwa uwielbienia, jak brakuje Ci słów, jak strasznie się na niej męczysz to może weź sobie którąś z litanii przeczytaj, rozważ, a może wpadniesz w zachwyt? I dalsze słowa same przyjdą.
Kościół po coś te litanie podtrzymuje. Po coś się je w kółko powtarza. Czemu by więc nie skorzystać z czegoś co już jest?

I jeszcze taka jedna rzecz. Kogo można adorować?
Otóż wiadomo, że tym który nam daje różne rzeczy jest Bóg. Świętych(w tym także Maryję) prosimy o to, żeby oni się też w naszych potrzebach modlili. Dlatego też nie dostajemy nic od świętych, tylko za ich wstawiennictwem (idzie taki święty do Boga i mówi Mu, że tam na ziemi jest taka jedna/ taki jeden i potrzebuje „tego i tego” i fajnie by było jakby się to udało załatwić). Ale ponieważ adorować można nie tylko Boga, bo i ludzi też, to i Maryję i świętych można uwielbiać i adorować (litania loretańska). Bo się po prostu zachwycamy tym jaka ona jest.



Jak to zwykle zapraszam do sprzeciwów, sporów, wyrażania swojego zdania i opinii ;)